Gateway obdarowała mnie wieloma milionami, ale też przyprawia mnie o dreszcze. Polecieć tam było jak spotkać powracającego samego siebie. Dałem się poznać jako młoda, spłukana do czysta, przerażona, zrozpaczona istota ludzka, której jedyny wybór polegał na tym, że mogła udać się w podróż, która mogła ją zabić lub pozostać w miejscu, gdzie nikt nie chciał przebywać. Nie tak wiele się tam zmieniło. Nadal nikt nie chciał tam przebywać, choć niektórzy ludzie to robili, a turyści przylatywali i odlatywali, tam i z powrotem. Choć przynajmniej podróże nie były tak straszliwie niebezpieczne jak dawniej. Kiedy cumowaliśmy, powiedziałem mojemu programowi, Albertowi Einsteinowi, że dokonałem pewnego filozoficznego odkrycia, mianowicie takiego, że na świecie wszystko się wyrównuje. Na Gateway jest bezpieczniej, zaś cała nasza ojczysta planeta Ziemia staje coraz bardziej groźna.
- Być może istnieje jakaś zasada zachowania nieszczęścia, która określa średnią wartość kwantową nieszczęścia dla każdej istoty ludzkiej, a my co najwyżej możemy je rozsmarować bardziej w jednym lub w drugim kierunku?
- Kiedy opowiadasz takie rzeczy, Robinie - westchnął - zastanawiam się, czy moje programy diagnostyczne są tak dobre, jak być powinny. Jesteś pewien, że coś cię nie boli po operacji? - Siedział sobie, a przynajmniej tak to wyglądało, na brzeżku krzesła, prowadząc nasz statek do lądowania gdy tak mówił, ale wiedziałem, że pytanie było retoryczne. Oczywiście przez cały czas mnie obserwował.
Gdy tylko statek został zabezpieczony, wyjąłem wachlarz z Albertem, wpakowałem go pod ramię i ruszyłem do mojego nowego statku.
- Nie zwiedzamy? - spytała Essie, przyglądając mi się z prawie identycznym wyrazem twarzy, jaki zaobserwowałem u Alberta. - Mam pójść z tobą?
- Naprawdę to mnie kręci ten statek - odparłem - i chcę tylko iść i rzucić okiem. Możemy się tam spotkać później. - Wiedziałem, że aż pali się do oglądania, jak nowa filia jej ukochanej firmy radzi sobie w nowym miejscu. Oczywiście, wtedy nie wiedziałem, na kogo może się tam nadziać.
Nie myślałem więc o niczym szczególnym kiedy wspinałem się przez luk mojego własnego, osobistego, zbudowanego przez ludzi międzygwiezdnego jachtu kosmicznego i niech mnie trafi, jeśli rzeczywiście mnie tak to nie kręciło jak powiedziałem Essie. Rozumiecie, spełnienie dziecinnych marzeń! Był prawdziwy. Był cały mój i miał wszystko.
A przynajmniej prawie wszystko. Miał prywatną kabinę właściciela z cudownie szerokim aizokinetycznym łóżkiem i prawdziwą toaletą w sąsiednim pomieszczeniu. Miał wypchaną spiżarnię i coś bardzo zbliżonego do prawdziwej kuchni. Miał dwie kabiny robocze, jedną dla Essie i drugą dla mnie, gdzie były schowane koje dla gości, gdybyśmy zażyczyli sobie towarzystwa. Miał pierwszy zbudowany przez ludzi system napędowy, który sprawdził się w przypadku cywilnego statku nadświetlnego - tak, niektóre elementy pochodziły od Heechów, wyciągnięte z uszkodzonych statków poszukiwawczych, ale większość tego wszystkiego wykonali ludzie. No i był potężny, z wielkim, szybkim napędem. Miał też miejsce dla Alberta, gniazdo dla wachlarza z wygrawerowanym na nim jego imieniem; włożyłem go na miejsce, ale nie włączałem go, gdyż moja samotna eskapada sprawiała mi przyjemność. Miał wachlarze pełne muzyki i filmów i dzieł encyklopedycznych oraz programów specjalistycznych, które mogły robić wszystko, czego tylko sobie zażyczę - albo Essie sobie zażyczy. Miał ekran skopiowany z wielkiego transportowca S. Ja., dziesięć razy większy od malutkich zamazanych płytek w statkach eksploracyjnych. Miał wszystko, co kiedykolwiek zapragnąłem mieć na statku, a tak naprawdę brakowało mu jedynie imienia.
Jednym z mniej istotnych ze znalezionych artefaktów Heechów był popychacz aizokinetyczny - proste narzędzie, które mogło przekształcić nacisk o równej sile przyłożony pod pewnym kątem w siłę napędową. Teoria na ten temat była wyczerpująca i elegancka. Zastosowanie, jakie wymyślili ludzie, już nie bardzo - najbardziej popularnym produktem wykonanym z materiałów aizokinetycznych były materace do łóżek ze "sprężynami", których siła była raczej wektorem niż skalarem, oferując poniekąd ekscytujące wsparcie dla czynności seksualnych. Czynności seksualne! Ile czasu poświęca na nie białkowa inteligencja!
Siedziałem na brzegu wielkiego aizokinetycznego łóżka, odczuwając śmieszny nacisk na dolną część ciała, gdyż był on skierowany do góry, a nie w taki sposób, jak naciskają na człowieka uginające się brzegi zwykłego materaca i rozmyślałem o tym całym problemie. To było dobre miejsce do takich rozmyślań, gdyż osoba, która będzie wraz ze mną zajmować to łóżko, jest zarazem osobą, której imieniem chciałem nazwać statek. Ale już nazwałem transportowiec jej imieniem.
Oczywiście, były różne sposoby poradzenia sobie z tą kwestią. Mogłem nazwać go Semya. Albo Essie. Albo Pani Broadheadowa, jak już przy tym jesteśmy, ale to byłoby dość durne.
Sprawa była pilna. Mieliśmy zaraz wyruszyć. Nic nie trzymało nas na Gateway, z jednym wyjątkiem: nie wyobrażałem sobie wyruszenia statkiem, który nie ma nazwy. Poszedłem do kokpitu i osunąłem się na fotel pilota. Ten zbudowano dla ludzkiego tyłka i już samo
to było olbrzymim postępem w stosunku do dawnych czasów.
Kiedy byłem dzieciakiem w kopalniach pożywienia, siadywałem na kuchennym taborecie i udawałem, że pilotuję statek z Gateway do odległych zakątków wszechświata. A teraz robiłem dokładnie to samo. Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem pokręteł kursu i udałem, że naciskam na guzik zapłonu i... i... cóż, oddałem się fantazjom. Wyobrażałem sobie, że przemierzam kosmos w ten sam beztroski, awanturniczy i bezkarny sposób, jak to sobie wymarzyłem jako dziecko. Wirujące kwazary. Wypad do pobliskiej obcej galaktyki. Wycieczka do chmury krzemowego pyłu otaczającej jądro. Spotkanie z Heechem! Wejście do czarnej dziury...
Wizja rozpadła się w tym momencie, gdyż stała się zbyt osobiście realna, lecz oto nagle przyszła mi do głowy nazwa dla statku. Doskonale pasowała do Essie, ale nie była powieleniem nazwy S. Ja.
Prawdziwa Miłość.
To była świetna nazwa!
A skoro tak było, czemu czułem się jakoś niejasno sentymentalny, nieszczęśliwie zakochany, pogrążony w melancholii?
Nie była to myśl, którą chciałbym ścigać. Cóż, skoro imię zostało wybrane, było tyle do zrobienia: wprowadzić poprawkę do rejestru, zmienić zapisy w dokumentach ubezpieczeniowych statku - cały świat musiał usłyszeć o mojej decyzji. Żeby to zrobić, wystarczyło powiedzieć o tym Albertowi. Poruszałem więc wachlarzem, na którym był zapisany, żeby się upewnić, że jest dobrze włożona i włączyłem go.
Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do nowego Alberta, więc zdziwiłem się, kiedy pojawił się nie w holoramie, nawet nie w pobliżu wachlarza, ale w drzwiach do głównej kabiny. Stał tam trzymając łokieć w zagłębieniu dłoni i fajkę w wolnej ręce, rozglądając się spokojnie po całym szerokim świecie, jakby właśnie wszedł.
- Piękny statek, Robinie - rzekł. - Moje gratulacje.
- Nie wiedziałem, że potrafisz tak skakać dookoła!
- W rzeczywistości nie skaczę dookoła, mój drogi Robinie - podkreślił uprzejmie. - Część mojego programu dba o najwyższy możliwy realizm sytuacji. Pojawienie się jak dżin z butelki nie wydawałoby się bardzo realistyczne, prawda?
- Jesteś wspaniałym programem, Albercie - przyznałem, a on uśmiechając się, rzekł:
- I uważnym, jeśli mogę tak powiedzieć, Robinie. Na przykład, wydaje mi się, że dobra żona właśnie tu nadciąga. - Odsunął się na bok, zupełnie niepotrzebnie!
- kiedy wpadła Essie, sapiąc i wyglądając, jakby próbowała nie wyglądać na zmieszaną.
- O co chodzi? - próbowałem się dowiedzieć, nagle zaniepokojony.
Nie odpowiedziała od razu.
- Nie słyszałeś więc jeszcze? - w końcu udało jej się wykrztusić.
- O czym nie słyszałem?
Spojrzała na mnie z mieszaniną zaskoczenia i ulgi.
- Albercie? Nie ustanowiłeś jeszcze połączenia z miejscową siecią danych?
- Właśnie miałem to zrobić, pani Broadhead - odparł uprzejmie.
- Nie, nie rób tego! Muszę usunąć najpierw pewne odchylenia w ustawieniach dla warunków na Gateway.
- Albert ściągnął usta w zamyśleniu, ale nie odezwał się. Ja nie byłem tak powściągliwy.
- Essie, wyrzuć to z siebie! Co się dzieje? Usiadła na fotelu stanowiska łączności i wachlowała się dłonią.
- Ten drań Wan - rzekła - jest tutaj! Aż się dziwię, że nie słyszałeś. Uuuuch! Ale biegłam! Bałam się, że się zdenerwujesz.
Uśmiechnąłem się lekceważąco.
- Operacja miała miejsce całe tygodnie temu, Essie
- przypomniałem jej. - Nie jestem aż tak delikatny i nie sądzę, żebym zdenerwował się Wanem, jak już o tym mówimy. Mogłabyś trochę bardziej we mnie wierzyć!
Rzuciła mi spojrzenie spode łba, po czym skinęła głową.
- Prawda - przytaknęła. - Głupia byłam. Dobrze, wracam do pracy - mówiła dalej, wstając i podchodząc do drzwi. - Ale pamiętaj, Albercie - nie ma łączenia się z siecią dopóki nie wrócę!
- Poczekaj - zawołałem. - Nie słyszałaś jeszcze mojej nowiny. - Zatrzymała się na dość długą chwilę, żebym mógł powiedzieć to z dumą. - Wymyśliłem imię dla naszego statku. Prawdziwa Miłość. Co ty na to?
Zastanowienie się nad tym zajęło jej dłuższą chwilę, a jej wyraz twarzy stał się o wiele bardziej niepewny i znacznie mniej zachwycony, niż się tego spodziewałem. Potem rzekła:
- Tak, to bardzo dobra nazwa, Robinie. Niech go Bóg błogosławi i wszystkich, którzy będą nim podróżować, ha? A teraz muszę już iść.
Po dwudziestu pięciu latach nadal nie całkiem rozumiem Essie. Powiedziałem o tym Albertowi. Siedział w pozycji "na spocznij" na ławce przy toaletce Essie, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze, po czym wzruszył ramionami. - Sądzisz, że ta nazwa jej się nie spodobała? - spytałem. - Ale taka jest ładna!
- Również tak uważam, Robinie - zgodził się ze mną, robiąc miny do lustra.
- A ona chyba nawet nie chciała obejrzeć statku!
- Chyba się nad czymś zastanawiała - przytaknął.
- Ale nad czym? Jak rany - powtórzyłem - nie zawsze rozumiem, o co jej chodzi.
- Przyznam, że ja także nie, Robinie. W moim przypadku - rzekł, odwracając się od lustra i mrugając do mnie - założyłem, że jest tak dlatego, że ja jestem maszyną, a ona człowiekiem. Zastanawiam się, jaka jest przyczyna w twoim przypadku?
Zagapiłem się na niego, nieco rozzłoszczony, po czym uśmiechnąłem się złośliwie.
- Twoje nowe oprogramowanie, Albercie, jest naprawdę zabawne - powiedziałem mu. - Co ci daje udawanie, że patrzysz w lustro, skoro wiem, że i tak w ten sposób nic nie widzisz?
- Co ci daje patrzenie na Prawdziwą Miłość, Robinie?
- Dlaczego zawsze odpowiadasz pytaniem na pytanie?
- odparłem, a on zaśmiał się na głos. I był to naprawdę przekonujący pokaz. Odkąd mam Alberta, zawsze potrafił się śmiać, czasem nawet żartował po swojemu, ale zawsze się wiedziało, że to udawany śmiech. Człowiek mógł sobie myśleć, że to obraz prawdziwej osoby - bądźmy szczerzy, przeważnie tak było - jak czyjś obraz w piezowizorze. Ale nie było tam, tego no, jakby to nazwać? Nie było obecności. A teraz była. Nie czułem jego zapachu. Ale czułem jego fizyczną obecność w pokoju za pomocą zmysłów innych niż wzrok czy słuch. Temperatura? Poczucie masy? Nie wiem. Co by to nie było, mówi ci, że ktoś jest z tobą.
- Prawdziwa odpowiedź brzmi tak - powiedział poważniejąc - że ten wygląd jest dla mnie odpowiednikiem nowego statku, czy nowego niedzielnego garnituru, czy jaką tam analogię sobie wymyślisz. Ja tylko przyglądam się sobie żeby sprawdzić, czy mi się podoba. A jak tobie się podoba, co jest przecież znacznie ważniejsze?
- Nie bądź taki skromny, Albercie - rzekłem mu.
- Bardzo mi się podoba, choć wolałbym, żebyś połączył się z siecią. Chciałbym się dowiedzieć, czy ktokolwiek z ludzi, z którymi pracuję, zrobił coś w kwestii terrorystów, na przykład.
- Oczywiście, że wykonam twoje polecenia, Robinie
- odparł - ale pani Broadhead wyraziła się bardzo ściśle.
- Nie, nie chcę, żebyś wysadził się w powietrze albo uszkodził swoje podprogramy. Wiem, co zrobię - oświadczyłem, wstając, gdy do głowy przyszedł mi pewien pomysł. - Zrobię obejście i podłączę się do obwodu komunikacyjnego, pod warunkiem - zażartowałem - że jeszcze nie zapomniałem, jak się robi połączenie.
- Skąd, pewnie, że możesz tak zrobić - rzekł. Jego głos brzmiał, jakby Albert był zmartwiony, z jakiegoś tam powodu. - Ale to nie jest jednak konieczne, Robinie.
- Hm, nie jest - powiedziałem, zatrzymując się w połowie drogi do drzwi - ale jestem ciekaw, wiesz...
- Jeśli chodzi o twoją ciekawość - oświadczył,
uśmiechając się, gdy upychał tytoń do cybucha fajki; ale to był wymuszony uśmiech, jak mi się wydawało. Jeśli o to chodzi, to musisz wiedzieć, że zanim zacumowaliśmy byłem w stałym kontakcie z siecią. Nie ma żadnych ciekawych wiadomości. Choć to możliwe, że ten brak nowinek sam w sobie jest interesujący. A nawet zachęcający.
Nie całkiem przyzwyczaiłem się do nowego Alberta. Usiadłem z powrotem, obserwując go.
- Jesteś krytycznym skurwielem, doktorze Einstein - powiedziałem mu.
- Tylko wtedy, gdy przekazuję informacje, które same w sobie nie są dla mnie dość jasne. Uśmiechnął się. - Generał Manzbergen już nie odbiera twoich rozmów. Senator mówi, że zrobił co mógł. Maitre Ijsinger twierdzi, że Kwiatkowski i nasz przyjaciel z Malezji nie reagują na nasze wysiłki zmierzające do skontaktowania się z nimi, a od Albańczyków odebrał wiadomość o treści "Nie martw się."
- Więc coś się dzieje! - wrzasnąłem, ponownie podskakując.
- Coś może się dziać - poprawił mnie - a jeśli tak jest naprawdę, to możemy jedynie pozwolić, żeby dalej się działo. W każdym razie, Robinie - rzekł przymilnym tonem - osobiście wolałbym, żebyś nie opuszczał teraz statku. Z jednego dobrego powodu: skąd wiesz, czy nie ma tu kogoś innego z pistoletem i twoim nazwiskiem na liście?
- Terrorysta? Tutaj?
- Tutaj czy w Rotterdamie, czemu jedno z tych miejsc miałoby być mniej prawdopodobne niż inne? Chciałbym ci przypomnieć, Robinie, że w tych sprawach nie jestem taki całkiem niedoświadczony. W pewnym momencie Naziści ogłosili nagrodę za moją głowę w wysokości dwudziestu tysięcy marek; możesz być pewien, że dołożyłem starań, aby nikt jej nie zdobył!
To doleciało do mnie z lewej strony. Zatrzymałem się w drzwiach.
- Jacy "-ziści"?
- Naziści, Robinie. Grupa bandziorów, która wiele lat temu przejęła rządy nad niemieckim narodem, kiedy jeszcze żyłem.
- Kiedy ty jeszcze co?
- Oczywiście, chciałem powiedzieć - wzruszył ramionami - kiedy jeszcze prawdziwa istota ludzka, której imię mi nadałeś, żyła, ale z mojego punktu widzenia nie jest to rozróżnienie, którego warto dokonać. - Z roztargnieniem włożył nabitą fajkę do kieszeni i usiadł w tak naturalny, sympatyczny sposób, że odruchowo również usiadłem.
- Ja chyba nie całkiem jeszcze przyzwyczaiłem się do twojej nowej postaci, Albercie - oświadczyłem.
Choć oglądanie samego siebie z punktu widzenia Robina jest ciekawe, nie sprawia mi wielkiej przyjemności. Procedury pani Broadhead ograniczają mnie tak, że muszę mówić, działać, a nawet myśleć, jak prawdziwy Albert Einstein, gdyby żył i przejął moją rolę. Robin chyba uważa to za absurdalne. I w pewnym sensie ma rację. Ludzie są absurdalni!
- Nie ma na to lepszego momentu niż obecny, Robinie. - Uśmiechnął się, prostując się z dumą. Wyglądał też bardziej solidnie. Stare hologramy pokazywały go w jakichś kilkunastu charakterystycznych pozach, w powyciąganym swetrze albo koszulce, w skarpetkach lub bez, w trampkach lub w klapkach, z fajką albo ołówkiem. Dziś miał na sobie koszulkę, no jasne, ale na nią założył jakiś taki workowaty europejski sweter, rozpinany z przodu, z kieszeniami, który równie dobrze mógłby służyć jako marynarka, gdyby nie ten strasznie luźny ścieg. Na swetrze miał znaczek z napisem "Dwa procent", a niewyraźne czarne kropki wokół podbródka sugerowały, że dziś rano się nie ogolił. Zaraz, no jasne, że się nie ogolił! Nigdy się nie ogolił, był przecież tylko holograficzną projekcją komputerowego konstruktu, ale
był tak przekonujący i prawie żywy, że chciałem mu pożyczyć własną maszynkę do golenia!
Zaśmiałem się i potrząsnąłem głową.
- Co oznacza napis "Dwa procent"?
- Ach - odparł z zawstydzeniem - to takie hasło z mojej młodości. Gdyby dwa procent ludzkiej rasy odmówiło walki, nie byłoby wojen.
- Teraz też w to wierzysz?
- Mam nadzieję, że tak jest - poprawił mnie. - Wiadomości nie budzą we mnie wielkich nadziei, muszę to przyznać. Chcesz teraz przejrzeć resztę newsów?
- Chyba powinienem - odparłem i patrzyłem jak podchodzi do toaletki Essie. Usiadł przed nią na ławce i obojętnie bawił się jej buteleczkami perfum i różnymi damskimi świecidełkami; było to takie normalne, takie ludzkie, że odwracało moją uwagę od tego, co mówił. Co nie było takie złe, bo wiadomości były w całości fatalne. Terroryści byli jeszcze bardziej aktywni. Zniszczenie pętli Lofstroma rzeczywiście było pierwszym krokiem do rewolucji, a w tej części Południowej Afryki trwała mała, krwawa wojenka. Terroryści wrzucili toksynę botulinową do zbiornika w Staines i Londyn zaczął odczuwać pragnienie. Nie takich wiadomości chciałem, i powiedziałem mu o tym.
Westchnął i zgodził się ze mną.
- Rzeczywiście, było o wiele spokojniej, kiedy jeszcze żyłem, oświadczył tęsknie. - Choć nie były to doskonałe czasy. Mogłem zostać prezydentem państwa Izrael, wiesz o tym, Robinie? Tak. Ale czułem, że nie mogę się na to zgodzić. Zawsze popierałem pokój, a państwa czasem muszą prowadzić wojnę. Loeb powiedział mi raz, że wszyscy politycy to patologiczne osobowości i obawiam się, że miał rację. - Wyprostował się i rozpromienił. - Ale na koniec mam dla ciebie wreszcie jakieś dobre nowiny, Robinie! Nagroda Broadheada za Odkrycie Naukowe...
- Co Broadheada?
- Przypomnij sobie, Robinie - rzekł z niecierpliwością - to system nagród, do utworzenia którego mnie
upoważniłeś tuż przed operacją. Właśnie zaczął wydawać owoce.
- Rozwiązaliście zagadkę Heechów?
- Och, Robinie, mam wrażenie, że żartujesz sobie ze mnie - powiedział nieco karcącym tonem. - Oczywiście, nic tak spektakularnego jeszcze nie nastąpiło. Ale ten fizyk z Laguna Beach - Beckfurt? Znasz jego prace? Ten, który zaproponował metodę osiągania płaskiej powierzchni?
- Nie. I nawet nie wiem, co to jest płaska powierzchnia.
- Cóż - odparł, z rezygnacją, widząc, jakim jestem ignorantem - to w tej chwili nie ma znaczenia, jak sądzę, ale on właśnie pracuje nad analizą matematyczną brakującej masy. Wydaje się, Robinie, że to dość niedawne zjawisko! W jakiś sposób dołożono masę do Wszechświata, w ciągu ostatnich kilku milionów lat!
- Ach, tak - odparłem udając, że rozumiem. Ale nie zdołałem go oszukać. Wyjaśnił cierpliwie:
- Jeśli pamiętasz, Robinie, parę lat temu Zmarły - a właściwie Zmarła, bo to kobieta ze statku, znanego obecnie jako S. Ja., próbowała nas przekonać, że to zjawisko ma coś wspólnego z działaniem Heechów. Wtedy nie poświęciliśmy temu większej uwagi, bo nie sądziliśmy, że jest ku temu jakieś uzasadnienie.
- Pamiętam - rzekłem i było to tylko częściowo nieprawdą. Pamiętałem, że Albert miał taki dziki pomysł, że z jakiegoś bliżej nie określonego powodu Heechowie powodują kurczenie się Wszechświata z powrotem do postaci pierwotnego atomu, by spowodować nowy Wielki Wybuch i powstanie nowego wszechświata o zupełnie innych prawach fizyki. Potem zaś zmienił zdanie. Na pewno objaśnił mi wtedy całe rozumowanie, ale nie pozostało mi ono w pamięci. - Mach? - spytałem. - Coś związanego z facetem nazwiskiem Mach? I facetem nazwiskiem Davies?
- Dokładnie tak, Robinie - przytaknął z entuzjazmem, uśmiechając się do mnie z zachwytem. Hipoteza Macha podsuwała możliwą przyczynę, ale Paradoks
Daviesa sprawił, że ta przyczyna jest nieprawdopodobna. Teraz Beckfurt wykazał analitycznie, że Paradoks Daviesa nie musi obowiązywać, zakładając jedynie, że liczba rozszerzeń i skurczeń jest skończona! - Wstał i zaczął wędrować po pokoju, za bardzo zadowolony z siebie, żeby usiąść. Nie rozumiałem jednak, z czego się tak cieszy.
Robin nie do końca rozumie Paradoks Daviesa, ale nie rozumie nawet bardziej sławnego Paradoksu Olbersa, który zaprzątał głowy astronomom już w dziewiętnastym wieku. Olbers twierdził: jeśli wszechświat jest nieskończony, liczba gwiazd powinna być również nieskończona. Oznacza to, że nie powinniśmy widzieć pojedynczych gwiazd na czarnym niebie, ale jednolitą sferę blasku, oślepiająco białą. I udowodnił to matematycznie. (Nie wiedział jednak, że gwiazdy są pogrupowane w galaktyki, co zmienia obliczenia.) W następnym stuleciu Paul Davies oświadczył: To prawda, że wszechświat jest cykliczny, cały czas na przemian kurczy się i rozszerza, jeśli zatem jest możliwe, że mała porcja energii nie zostanie zgnieciona i zostanie przeniesiona do następnego wszechświata, po nieskończonym okresie czasu to pozostałe światło wzrośnie nieskończenie i znów będziemy mieli niebo Olbersa. Nie wiedział jednak, że liczba oscylacji, w których ta porcja energii pozostanie nietknięta, nie jest nieskończona. A my jesteśmy w pierwszym z tych cykli.
- Albercie - spytałem z niepokojem - czy chcesz mi powiedzieć, że jeśli wszechświat spadnie nam na głowy, my wszyscy zostaniem ściśnięci w - jak ty to nazywasz? Łyko?
- Tak, mój drogi chłopcze?
- I to cię tak uszczęśliwia?
- Właśnie! Och - rzekł, podchodząc do drzwi i patrząc na mnie - rozumiem, na czym polega twój problem. To się nie stanie prędko. Na pewno jest to kwestia miliardów lat.
Odchyliłem się na oparcie i popatrzyłem na niego. Przyzwyczajenie się do nowego Alberta zajmie mi trochę czasu. Chyba nie zauważał, że coś jest nie w porządku; trajkotał z zadowoleniem o wszystkich niedorobionych teoriach, które do niego spłynęły od chwili ogłoszenia o powołaniu nagród i o tym, na jakie to ciekawe pomysły wpadł pod ich wpływem.
Pomyślał?
- Chwileczkę - rzekłem, marszcząc brwi, gdyż było to coś, co nie do końca rozumiałem. - Kiedy?
- Kiedy co, Robinie?
- Kiedy o tym pomyślałeś? Przecież byłeś wyłączony przez cały czas z wyjątkiem naszej rozmowy...
- Zgadza się, Robinie. Kiedy byłem "wyłączony", jak to ująłeś. - Mrugnął. - Teraz pani Broadhead wyposażyła mnie we wbudowaną sprzętowo bazę danych i nie przestaję już istnieć, kiedy mnie odsyłasz, wiesz.
- Nie wiedziałem - oświadczyłem.
- I sprawia mi to tyle przyjemności, żebyś tylko wiedział! Tak po prostu myśleć! Przez całe moje życie właśnie tego pragnąłem najbardziej. Kiedy byłem młody, nie mogłem się doczekać na okazję, żeby sobie posiedzieć i pomyśleć - żeby robić na przykład takie rzeczy, jak rekonstruowanie dowodów znanych teorii matematycznych i fizycznych. A teraz mogę to robić często i przeważnie znacznie szybciej niż wtedy, kiedy żyłem! Jestem za to głęboko wdzięczny twojej żonie. - Nastawił ucha. - Znów tu idzie, Robinie. - Pani Broadhead? Właśnie przypomniałem sobie, żeby wyrazić moją wdzięczność za nowe oprogramowanie.
Spojrzała na niego zaskoczona, po czym potrząsnęła głową.
- Drogi Robinie - powiedziała - muszę ci coś powiedzieć. Chwileczkę. - Odwróciła się do Alberta i rzuciła do niego trzema czy czterema zdaniami po
rosyjsku. Albert pokiwał głową z ponurą miną.
Czasem dostrzeżenie tego, co się dzieje na moich oczach, zajmuje mi trochę czasu, ale tym razem było to oczywiste.
- Ależ Essie - powiedziałem zaniepokojony, tym bardziej, że nie wiedziałem, jaki jest powód tego niepokoju. - Co się dzieje? Czy Wan coś zrobił?
Odparła poważnie:
- Wan odleciał z Gateway i zrobił to w samą porę, bo wpakował się w kłopoty z Korporacją Gateway i z paroma innymi instytucjami też. Ale nie o Wanie chcę mówić. O kobiecie, którą widziałam w mojej restauracji. Była bardzo podobna, drogi Robinie, do kobiety, którą kochałeś przede mną, Gelle-Klary Moynlin. Tak bardzo, że pomyślałam, że to może jej córka.
Gapiłem się na nią.
- Co? A tak w ogóle, skąd wiesz, jak wyglądała Klara?
- Och, Robinie - odparła niecierpliwie. - Dwadzieścia pięć lat małżeństwa ze specjalistką od wyszukiwania danych niczego cię nie nauczyło? Czy sądzisz, że nie chciałam wiedzieć? Znam ją doskonale, Robinie. Wszystkie dane, jakie zapisano.
- Tak, ale... ona nigdy nie miała córki, wiesz. - Zamilkłem, zastanawiając się, czy rzeczywiście bym wiedział. Bardzo kochałem Klarę, ale nie trwało to długo. Było całkiem możliwe, że w jej życiorysie były rzeczy, o których nie miała okazji mi powiedzieć.
- Tak naprawdę - rzekła Essie przepraszającym tonem - najpierw przyszło mi do głowy, że to mogła być twoja córka. Taka teoria, wiesz. Ale możliwa. Mogłeś jej zrobić dziecko, nie? Ale teraz... - Odwróciła się do Alberta z przepraszającym wyrazem twarzy. - Albercie? Zakończyłeś przeszukiwanie?
- Tak, pani Broadhead - skinął głową z ponurą miną. - Nic w danych o Gelle-Klarze Moynlin nie sugeruje, że kiedykolwiek urodziła dziecko.
- No i?
Sięgnął po fajkę i zaczął się nią bawić.
- Tożsamość nie budzi żadnych wątpliwości, pani Broadhead. Ona zameldowała się dwa dni temu, razem z Wanem.
Essie westchnęła.
- Zatem - rzekła dzielnie - nie ma żadnych wątpliwości. Ta kobieta w restauracji to sama Klara, nikt podszywający się pod nią.
W tej chwili próbowałem zrozumieć, co się do mnie mówi, ale najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnąłem kojącej, uzdrawiającej obecności mojego programu psychoanalitycznego, Siegfrida von Psycha. Potrzebowałem pomocy.
Klara? Żywa? Tutaj? Jeśli taka niemożliwość była prawdziwa, co powinienem z tym zrobić?
Dość łatwo było powiedzieć sobie, że nie byłem Klarze winien nic, czego bym już nie zapłacił. Moneta, którą zapłaciłem, to długi czas żałoby, głęboka i trwała miłość, poczucie straty, którego nie dało się uleczyć jeszcze trzydzieści lat później. Zabrano ją ode mnie za morze, którego nie mogłem przemierzyć, a jeśli to wszystko w końcu było do zniesienia, to tylko dlatego, że udało mi się uwierzyć, że to Nie Była Moja Wina.
Tylko że morze jakoś samo się skurczyło. A ona była tutaj! I ja tutaj byłem, z od dawna poślubioną żoną i od dawna uporządkowanym życiem, i nie było tu miejsca dla kobiety, którą poprzysiągłem kochać zawsze i tylko ją.
- Jest coś jeszcze - powiedziała Essie, obserwując moją twarz.
Chyba nie brałem udziału w tej rozmowie zbyt sprawnie.
- Tak?
- Jest coś jeszcze. Wan przyleciał z dwoma kobietami, nie jedną. Ta druga to Dolly Walthers, niewierna żona tego człowieka, z którym spotkaliśmy się w Rotterdamie, wiesz? Młoda osoba. Zapłakana, z rozmazanym tuszem wokół oczu - ładna młoda kobieta, ale w niezbyt dobrym stanie psychicznym. Żandarmeria amerykańska aresztowała ją, kiedy Wan odleciał bez odprawy, więc poszłam z nią pogadać.
- Dolly Walthers?
- Och, Robin, słuchaj uważnie, proszę! Tak, Dolly Walthers. Niewiele mi mogła powiedzieć, bo żandarmeria miała co do niej inne plany. Amerykanie chcieli zabrać ją do Podniebnego Pentagonu. Żandarmeria brazylijska próbowała ich powstrzymać. Wielka awantura, ale Amerykanie w końcu wygrali.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
- Rozumiem. Amerykanie aresztowali Dolly Walthers.
Essie przyjrzała mi się uważnie.
- Dobrze się czujesz, Robin?
- Jasne, nic mi nie jest. Tylko trochę się martwię, bo jeśli dojdzie do tarć między Brazylijczykami a Amerykanami, to czy im to nie przeszkodzi w wymianie danych?
- Ach, - odparła Essie, kiwając głową - teraz jasne. Czyli można powiedzieć, że się czymś martwiłeś, a nie byłeś do końca pewny, co to było. - Przygryzła wargę. - Wybacz mi, drogi Robinie. Też jestem trochę zmartwiona.
Usiadła na krawędzi łóżka, wzdrygając się z irytacją, kiedy poczuła dotknięcie aizokonetycznego materaca.
- Najpierw sprawy praktyczne - rzekła marszcząc brwi.
- Co teraz zrobimy? Alternatywy mamy następujące. Jedna, lecimy badać ten obiekt odkryty przez Walthersa, zgodnie z planem. Druga, próbujemy znaleźć więcej informacji o Gelle-Klarze Moynlin. Trzecia, zjemy coś i prześpimy się zanim coś w ogóle zrobimy, bo - dodała karcącym tonem - nie zapominaj, Robinie, że jesteś ciągle rekonwalescentem po poważnej operacji jamy brzusznej. Osobiście jestem za trzecią możliwością, a co ty o tym sądzisz?
Kiedy tak przeżuwałem tę trudną odpowiedź, Albert odchrząknął.
- Pani Broadhead? Przyszło mi do głowy, że wyczarterowanie Jedynki i wysłanie jej na rekonesans fotograficzny nie powinno być bardzo drogie, może kosztować paręset tysięcy dolarów. - Zerknąłem na niego, próbując za nim nadążyć. - To znaczy - wyjaśnił -
że możemy wysłać ją z misją odnalezienia tego obiektu, zlokalizowania go, obserwowania i informowania nas nas na bieżąco. Nie ma dziś wielkiego zapotrzebowania na statki dla jednego pasażera, a tak czy inaczej chyba parę jest dostępnych tu, na Gateway.
- Bardzo dobry pomysł! - wykrzyknęła Essie. - Czyli załatwione, prawda? Zorganizuj to, Albercie i w międzyczasie ugotuj dla nas coś pysznego, na pierwszy posiłek na, och, na naszym nowym statku Prawdziwa Miłość.
Osobiście nie miałem nic przeciwko, tak więc zrobiliśmy. Osobiście nie miałem nic przeciwko, bo osobiście byłem w szoku. Najgorsze w byciu w szoku jest to, że o tym nie wiesz. Wydawało mi się, że jestem zupełnie przytomny i myślący. Zjadłem więc wszystko, co przede mną postawiono i nie zauważyłem nic dziwnego, dopóki Essie nie zaciągnęła mnie do wielkiego, kołyszącego się łóżka.
- Nie odzywałaś się przy kolacji - powiedziałem.
- Dlatego, że kiedy ostatnie dziesięć razy odezwałam się do ciebie, Robinie, nie odpowiedziałeś mi - rzekła, ale w jej głosie nie usłyszałem oskarżającego tonu. - Do zobaczenia rano.
Implikacje tego zdania dotarły do mnie dość szybko.
- Będziesz więc spać w gościnnej kabinie, tak?
- Tak, nie dlatego, kochanie, że jestem zła, nawet nie dlatego, że się martwię. Chcę ci pozwolić, żebyś trochę pobył sam ze sobą, dobrze?
- No tak. To znaczy, tak, kochanie, to chyba dobry pomysł - odparłem, zaczynając zauważać, że Essie była naprawdę zmartwiona i zacząłem się nawet zastanawiać, czy powinienem się tym przejmować. Ująłem ją za rękę i pocałowałem w nadgarstek zanim poszła, a nawet zmusiłem się do działania i zacząłem rozmowę. - Essie? Czy powinienem był się z tobą skonsultować zanim nazwałem statek?
Ściągnęła usta.
- Prawdziwa Miłość to dobra nazwa - rzekła rozsądnie.
Ale chyba miała jakieś zastrzeżenia, a ja nie wiedziałem, dlaczego.
- Zapytałbym cię - wyjaśniłem - ale to wydawało mi się takie prostackie. To znaczy, pytać osobę, której imieniem chce się nazwać statek, co chce dostać na urodziny, zamiast samemu wymyślić.
Uśmiechnęła się i widać było, że się odpręża.
- Ależ Robinie, ty przecież zawsze mnie o to pytasz. To nie jest ważne, naprawdę. A owszem, Prawdziwa Miłość to naprawdę wspaniała nazwa, zwłaszcza, że teraz już wiem, że prawdziwa miłość, którą miałeś na myśli to ja.
Albert chyba znów coś mieszał ze swoimi magicznymi eliksirami nasennymi, bo zasnąłem jak dziecko. Ale długo nie pospałem. Trzy albo cztery godziny później leżałem na łóżku aizokinetycznym, zupełnie rozbudzony, dość spokojny ale i dość zmartwiony.
Na obwodzie asteroidu Gateway, gdzie znajdują się otwory cumownicze, daje się odczuć siła odśrodkowa spowodowana jego wirowaniem. Dół staje się górą. Ale na pokładzie Prawdziwej Miłości tak się nie stało. Albert włączył agregaty statku i ta sama siła, która nie pozwalała nam latać po statku, teraz neutralizowała i odwracała siłę odśrodkową; byłem przyjemnie przytrzymywany na przyjemnym łóżku. Czułem delikatny pomruk systemów wewnętrznych statku, które wymieniały powietrze, utrzymywały ciśnienie i wykonywały wiele innych czynności, które utrzymywały statek przy życiu. Wiedziałem, że Albert pojawi się przy mnie, jeśli go zawołam - nie wiedziałem tylko, jak to zrobi i nieomal warto było go zawołać tylko po to, żeby zobaczyć, czy wejdzie przez drzwi, czy też wypełznie spod łóżka, żeby mnie rozbawić. W jedzeniu, jak i w napoju nasennym, był chyba jakiś środek poprawiający nastrój, bo czułem, że potrafię sobie łatwo poradzić z moimi problemami - choć to uczucie samo nie robiło nic, żeby je rozwiązać.
Jakie problemy musiałem rozwiązać? To był pierwszy problem. Przez ostatnie kilka tygodni moje priorytety zmieniały się tak często, że już nie miałem pojęcia, co umieścić na szczycie listy
Był przecież trudny, bolesny problem terrorystów, a rozwiązanie go było ważne nie tylko z mojego powodu; ale spadł w dół listy, kiedy usłyszałem, jaki to nowy problem Audee Walthers przyniósł mi w Rotterdamie. Była też sprawa mojego stanu zdrowia, ale wydawało się, że została, przynajmniej tymczasowo, zawieszona. No i był nowy, absolutnie nierozwiązywalny problem Klary. Z każdym z nich mogłem sobie jakoś poradzić. Ze wszystkimi czterema też mogłem sobie jakoś poradzić - ale jak konkretnie? Co powinienem zrobić, kiedy wstanę z łóżka?
Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, więc nie wstałem.
Zasnąłem, a kiedy się obudziłem, nie byłem sam.
- Dzień dobry, Essie - powiedziałem, sięgając po jej rękę.
- Dzień dobry - odparła, przyciskając rękę do mojego policzka w czuły, znajomy sposób. Ale miała jakiś mniej znajomy mi problem do omówienia. - Dobrze się czujesz, Robinie? Świetnie. Rozmyślałam trochę o twojej sytuacji.
- Rozumiem - odpowiedziałem. Czułem, jak wraca napięcie; przyjemne odprężenie gdzieś odpłynęło. - Jaką sytuację konkretnie masz na myśli?
- Sytuację dotyczącą Klary Moynlin, oczywiście. To chyba dla ciebie strasznie trudne, Robin, kochany.
- Och - odparłem mgliście - takie rzeczy się zdarzają. - To nie była sprawa, o której rozmawiało mi się z Essie łatwo, ale to nie powstrzymało jej od prób dyskutowania o niej.
- Robin, kochanie - rzekła spokojnym głosem, a jej wyraz twarzy wyglądał na łagodny w przyćmionym świetle sypialni - nie musisz dusić tego w sobie. Jeśli to stłumisz, kiedyś samo wybuchnie.
Ścisnąłem jej rękę.
- Brałaś lekcje u Sigfrida von Psycha? On mi też to zawsze powtarzał.
- To był dobry program, ten Sigfrid. Uwierz mi, wiem, co się dzieje w twoim sercu.
- Wiem, że wiesz, tylko...
- Tylko niezręcznie ci rozmawiać o tym ze mną, która w omawianym przypadku jest Tą Drugą. Bez której nie byłoby tego problemu.
- To nieprawda, do jasnej cholery! - nie miałem zamiaru krzyczeć, ale może rzeczywiście w końcu coś we mnie wybuchło.
- Nie tak, Robinie. To prawda. Gdyby mnie nie było, mógłbyś odszukać Klarę, pewnie byś ją znalazł, potem zdecydował, co zrobić z tą całą problematyczną sytuacją. Moglibyście znów być razem. Albo nie - Klara młoda kobieta, mogłaby nie chcieć takiego odpicowanego częściami zamiennymi staruszka za kochanka, ha? Tę możliwość wykluczam. Tak mi przykro.
Zastanowiła się przez chwilę, po czym poprawiła się.
- Nie, to nieprawda; nie jest mi ani trochę przykro, że się kochamy. Bardzo to dla mnie ważne - ale problem zostaje. Tylko że, Robinie!! Nikt tu nie jest winny! Ty nie zasługujesz na poczucie winy, ja też, Klara też sobie na to nie zasłużyła. Więc cała wina, zmartwienie, strach, są w twojej głowie. Nie Robinie, nie zrozum mnie źle; to, co jest w głowie, może bardzo mocno ranić, zwłaszcza kogoś, kto ma tak wrażliwe sumienie, jak ty. Ale to papierowy tygrys. Dmuchnij na niego, on zniknie. Problemem nie jest powrót Klary; problemem jest twoje poczucie winy.
Widać było, że nie tylko ja kiepsko spałem; to jasne, że Essie przećwiczyła sobie na sucho tę mowę.
Usiadłem na łóżku i wciągnąłem powietrze.
- Czy to pachnie kawa, którą przyniosłaś?
- Jeśli chcesz trochę, Robinie.
- Chcę. - Zastanowiłem się przez chwilę, kiedy ona podawała mi filiżankę. - Na pewno masz rację - powiedziałem. - Wiem o tym. Ale nie wiem, jak mawiał Sigfrid, jak zintegrować tę wiedzę z moim życiem.
Skinęła głową.
- Chyba coś sknociłam - powiedziała. - Powinnam była włączyć podprogramy Sigfrida do Alberta, zamiast
- powiedzmy - gotowania dla smakoszy. Pomyślałam o zmianie oprogramowania Alberta dla ciebie, bo za to odpowiadam.
- Och, złotko, to nie twoja...
- ... wina, nie. O tym w końcu jest ta rozmowa, prawda? - Essie pochyliła się by obdarzyć mnie szybkim pocałunkiem, po czym przybrała zmartwiony wyraz twarzy. - Och, poczekaj, Robinie, wycofuję ten pocałunek. Bo tak naprawdę chciałam powiedzieć coś takiego: w psychoanalizie, jak mi to często wyjaśniałeś, analityk nie jest ważny. Ważne jest to, co się dzieje w głowie analizowanego, na przykład ciebie. Analityk może być więc maszyną, nawet dość okrojoną maszyną; albo durniem o cuchnącym oddechu; albo człowiekiem z doktoratem... albo nawet mną.
- Tobą! Wzdrygnęła się.
- Słyszałam już u ciebie bardziej pochwalny ton - poskarżyła się.
- Masz zamiar przeprowadzić na mnie psychoanalizę!?
Wzruszyła ramionami w obronnym geście.
- Tak, mam zamiar, a czemu nie? Jako przyjaciel. Jako dobry przyjaciel, inteligentny, chcący słuchać, obiecuję, że nie będę nawet w najmniejszym stopniu cię oceniać. Obiecuję, kochany Robinie. Jako ktoś, kto pozwoli ci gadać, walczyć, krzyczeć, szlochać, aż wyjdzie z ciebie to, co naprawdę czujesz i czego pragniesz.
Czułem, jak moje serce topnieje! Zdołałem tylko powiedzieć:
- Och, Essie... - ale wtedy zacząłem się bać, że się rozbeczę bez najmniejszego problemu. Zamiast więc płakać, pociągnąłem kolejny łyk kawy i potrząsnąłem głową. - Nie wydaje mi się, żeby to zadziałało - powiedziałem. Odczuwałem żal i musiał on pojawić się w moim głosie, ale czułem jeszcze coś innego - jak to nazwać? Zainteresowanie? Techniczne zainteresowanie. Zainteresowanie rozwiązaniem problemu.
- Dlaczego to ma nie zadziałać - nalegała bojowym
tonem. - Posłuchaj, Robinie, przemyślałam to wszystko dokładnie: najlepszą częścią twoich sesji z Sigfridem, jak mówiłeś, często tak naprawdę było to, co się działo po drodze: kiedy przepowiadałeś sobie, co chcesz powiedzieć, wyobrażałeś sobie, co Sigfrid ci powie, a co ty mu odpowiesz.
- Powiedziałem coś takiego? - Zawsze mnie zadziwiało, jak dużo Essie pamiętała z niezobowiązujących pogawędek sprzed ćwierćwiecza.
- Dokładnie coś takiego - odparła z przekonaniem.
- Więc czemu nie ja? Tylko dlatego, że jestem osobiście w to zaangażowana?
- No, na pewno byłoby to trudniejsze.
- Trudne rzeczy załatwiam od ręki - rzekła radośnie.
- Niemożliwe w ciągu miesiąca.
- Szczęściara z ciebie - powiedziałem - ale...
- zastanowiłem się przez chwilę. - Widzisz, to nie jest tylko kwestia słuchania. W dobrym programie psychoanalitycznym świetne jest to, że on wyłapuje też wszystkie rzeczy niewerbalne. Rozumiesz, co mam na myśli? To "ja", które mówi, nie zawsze wie, co chce powiedzieć. Blokuję to - czasem to "ja" to blokuje, czasem coś innego, gdyż uwolnienie tych wszystkich starych historii oznacza ból, a nikt nie lubi doznawać bólu.
- Trzymałabym cię za rękę, aż przetrzymałbyś cały ból, Robinie.
- Oczywiście, że byś trzymała. Ale czy zrozumiałabyś te wszystkie sygnały niewerbalne? To ukryte, milczące "ja", przemawia symbolami. Marzenia. Przejęzyczenia freudowskie. Niewyjaśnione awersje. Lęki. Pragnienia. Wzdrygnięcia i mruganie. Uczulenia - te wszystkie rzeczy, Essie i tysiące innych, jak impotencja, brak oddechu, swędzenia, bezsenność. Nie chcę powiedzieć, że na wszystkie te rzeczy się uskarżałem...
- No pewnie, że nie na wszystkie!
- ... ale należą one do słownika, który potrafi odczytać Sigfrid. Ale nie ja. I ty też nie.
Światła w pokoju pojaśniały powoli i do pokoju wkroczył Albert Einstein. Nie, żeby przeciągał się i ziewał,
ale robił wrażenie podstarzałego geniusza, który właśnie wstał z łóżka, gotowego na wszystko, co może nadejść, ale jeszcze nie całkiem przebudzonego. - Czy wyczarterowałeś ten statek na rekonesans fotograficzny? - naciskała Essie?
- Jest już w drodze, pani Broadhead - odparł.
Nie wydawało mi się, żeby tak do końca to ze mną uzgodniono, ale może i tak było, pomyślałem. - A wysłałeś wiadomości, zgodnie z ustaleniami? - kontynuowała.
- Tak, wszystkie, pani Broadhead. - Pokiwał głową. - Zgodnie z pani poleceniem. Do wszystkich wysoko postawionych osób w amerykańskich władzach wojskowych, które są winne Robinowi przysługę, prosząc, żeby zrobiły co w ich mocy i przekonały ludzi z Pentagonu, byśmy mogli przesłuchać Dolly Walthers.
- Tak. Czyli wszystko zgodnie z poleceniem - zgodziła się Essie i zwróciła się do mnie. - Jak więc widzisz, jest tylko jedna droga, którą możemy się udać. Odnaleźć tę Dolly. I Wana. Odnaleźć Klarę. Potem - rzekła, a choć jej głos brzmiał pewnie, wyraz twarzy miała znacznie mniej pewny siebie, a o wiele bardziej wrażliwy - potem zobaczymy, co zrobimy, Robinie, więc życzmy sobie wszystkim szczęścia.
Szła do przodu o wiele za szybko, żebym mógł za nią nadążyć i w takich kierunkach, że jestem pewien, iż nigdy bym się na to nie zgodził. Oczy prawie wyskoczyły mi ze zdumienia.
- Essie! Co się dzieje? Kto powiedział...
- Osobą, która podjęła decyzję byłam ja, drogi Robinie. To oczywiste. Nie możesz tak żyć z Klarą, jak z duchem w podświadomości. Musisz stanąć z prawdziwą Klarą twarzą w twarz. Jest tylko jeden sposób na to, prawda?
- Essie! - byłem mocno zszokowany. - Wysłałaś te wiadomości? Podrobiłaś mój podpis? Ty...
- Zaraz, poczekaj, Robinie! - odparła, sama nieźle zszokowana. Podpisałam te wiadomości "Broadhead", a tak się chyba nazywam, prawda? Mam prawo podpisywać się własnym nazwiskiem, czyż nie?
Gapiłem się na nią z poczuciem frustracji. Solidnej frustracji.
- Kobieto - powiedziałem wreszcie - jesteś za cwana jak na mój gust, wiesz o tym? Dlaczego mi się ciągle wydaje, że znałaś każde słowo z tej rozmowy zanim się ona zaczęła?
Wzruszyła ramionami z wyższością.
- Jestem specjalistką od informacji, ciągle ci to powtarzam, Robinie. Wiem, jak się posługiwać informacjami, szczególnie zdobytymi przez dwadzieścia pięć lat obcowania z obiektem, który bardzo kocham i bardzo chcę, żeby był szczęśliwy. Więc owszem, przemyślałam dokładnie, co należy zrobić i na co byś pozwolił i doszłam do nieuniknionych wniosków. Zrobiłabym o wiele więcej, gdyby to było konieczne, Robinie - zakończyła wstając i przeciągając się. - Zrobiłabym to, co byłoby najlepsze, nawet znikłabym na pół roku, żebyście ty i Klara mogli rozwiązać swoje problemy.
Dziesięć minut później, podczas gdy Essie i ja myliśmy się i ubieraliśmy, Albert uzyskał zezwolenie na start i wyprowadził Prawdziwą Miłość z doku i już byliśmy w drodze do Podniebnego Pentagonu.
Moja ukochana żona, Essie, ma wiele cnót. Jedną z nich jest taki altruizm, że czasem zapiera mi dech. Kolejną - poczucie humoru, które czasem udziela się jej programom. Albert przebrał się za dzielnego, odważnego pilota: w skórzaną pilotkę z łopoczącymi nausznikami, biały jedwabny szalik Czerwonego Barona, który zarzucił do tyłu, kiedy zasiadł przykucnięty w fotelu pilota, gapiąc się z niechęcią na przyrządy sterownicze.
- Daj sobie z tym spokój, Albert - powiedziałem do niego, a on odwrócił głowę i rzucił mi głupawy uśmieszek.
- Tylko próbowałem was rozweselić - rzekł, ściągając z głowy pilotkę.
- Udało ci się, no dobrze. I rzeczywiście mnie rozbawił. Mimo wszystko czułem się całkiem nieźle. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z potwornym, miażdżącym uczuciem depresji spowodowanej ukrytymi problemami jest wyciągnięcie ich na światło dzienne -
w taki czy w inny sposób - i to na pewno była jakaś metoda. Doceniałem kochającą troskę mojej żony. Doceniałem styl lotu mojego nowego statku. Doceniałem nawet schludny sposób, w jaki Albert pozbył się swojej holograficznej pilotki i szalika. Nic tak prostackiego, jak rozpływanie się w powietrzu. Po prostu zwinął je i upchał gdzieś pod nogami i pewnie tam sobie leżały, by zniknąć, kiedy nikt nie będzie patrzył.
- Czy sterowanie statkiem angażuje całą twoją uwagę, Albercie? - zapytałem.
- Niezupełnie, Robinie - przyznał. - On ma oczywiście pełne oprogramowanie do nawigacji.
- Więc siedzenie tam jest kolejnym sposobem na rozbawienie mnie. Czemu więc nie zabawiasz mnie w inny sposób? Rozmawiaj ze mną. Opowiedz mi o tym wszystkim, co zawsze chciałeś mi pokazać. No wiesz. O kosmologii, Heechach, Sensie Wszechrzeczy i Bogu.
- Jak sobie życzysz, Robinie - rzekł zgodnie - ale może najpierw przeczytasz otrzymaną wiadomość.
Essie podniosła wzrok z kąta, gdzie przeglądała raporty z uwagami klientów, zaś Albert wyczyścił wielki ekran ukazujący gwiazdy i wyświetlił, co następuje:
Robinette, drogi chłopie, facet, który zmusił Brazylijczyków, by przewrócili się na grzbiet łapkami do góry i udawali nieżywych, nie może prosić o zbyt wiele. Podniebny Pentagon został powiadomiony o twojej wizycie wraz z poleceniem, by spełnił wszystkie twoje życzenia. W twoje ręce. Manzbergen
- Na Boga - rzekłem ze zdumieniem i z zachwytem - zrobili to! Przekazali dane! Albert pokiwał głową.
- Na to wygląda, Robinie. Chyba powinieneś byś zadowolony ze swoich działań.
Essie podeszła i pocałowała mnie w szyję.
- Popieram tę uwagę - zamruczała. - Genialny Robin! Bardzo wpływowy człowiek.
- E tam, skądże znowu - odparłem, uśmiechając się złośliwie. Nie mogłem powstrzymać takiego uśmieszku. Gdyby Brazylijczycy przekazali dane wyszukiwania i namierzania Amerykanom, Amerykanie prawdopodobnie mogliby połączyć je z własnymi danymi i znaleźć jakiś sposób na rozwiązanie problemu cholernych kosmicznych terrorystów i piekielnego, przyprawiającego o szaleństwo TNP. Nic dziwnego, że generał Malzbergen był mną zachwycony! Sam też byłem w siódmym niebie. Znów się okazało, że jeśli problemy cię przytłaczają i nie możesz się zdecydować, za który się najpierw zabrać, jeśli tylko dobierzesz się do pierwszego, zaraz zobaczysz, że wszystkie pozostałe też znikają... - Co takiego?
- Pytałem, czy jesteś nadal zainteresowany rozmową - spytał Albert z tęsknotą w głosie.
- Tak, pewnie. Chyba tak. - Essie wróciła do swego kąta, lecz zamiast zabrać się za swoje raporty, obserwowała uważnie Alberta.
- Jeśli więc nie masz nic przeciwko - rzekł nieśmiało Albert - z przyjemnością pogadałbym z tobą nie o kosmologii i eschatologii, ani o brakującej masie, ale o moim poprzednim życiu, jeśli można.
Essie zmarszczyła brwi i otworzyła usta, by przemówić, ale podniosłem rękę.
- Niech mówi, kochanie. Chyba rzeczywiście nie mam teraz głowy do brakującej masy.
Kontynuowaliśmy więc naszą krótką, szczęśliwą podróż do Podniebnego Pentagonu, zaś Albert, siedząc w fotelu pilota z rękami złożonymi na krągłym brzuchu ukrytym pod niechlujnym swetrem wspominał o dawnych czasach w biurze patentowym w Szwajcarii, o tym, jak królowa belgijska akompaniowała na pianinie skrzypkowi; a tymczasem nasza przyjaciółka-z-trzeciej-ręki Dolly Walthers była intensywnie przesłuchiwana przez oficerów wywiadu w Podniebnym Pentagonie; tymczasem nasz jeszcze-nie-całkiem-przyjaciel Kapitan likwidował ślady swojej interwencji i pogrążał się w żałobie po utraconej ukochanej; a moja kiedyś-więcej-niż-przyjaciółka Klara Moynlin...
Nie wiedziałem, co tymczasem robiła Klara, nie tylko dlatego, że wtedy jeszcze nie wiedziałem. Tak naprawdę, to na pewno nie chciałem wiedzieć.